Obcowanie z naturą i odkrywanie na nowo kultury naszych przodków jest dla nas bardzo ważne. Czy masz poczucie misji, żeby zaprezentować szerszej publiczności historię dawnego rzemiosła i wskrzesić jej piękno na nowo?
Rozmawiając z wieloma osobami odwiedzającymi festiwale historyczne, mam poczucie, że szkolny sposób uczenia historii (polegający głównie na wykuwaniu dat bitew) po pierwsze zraził większość do odkrywania historii, a po drugie – zrobił z niej miszmasz, w którym „najpierw jaskiniowcy okładali się maczugami, potem rycerze okładali się mieczami, a jeszcze potem była druga wojna”, gdzieś po drodze Krzyżacy i piramidy. I tyle w głowach zostało z całego bogactwa wieków… I dopiero dłuższa rozmowa doprowadza ich do odkrycia, że nasi przodkowie to przecież byli ludzie, którzy zupełnie nie różnili się od nas – z marzeniami, ambicjami, pracowici, odważni i pomysłowi. A umiejętności technicznych, wyobraźni oraz zdolności artystycznych my, z całą naszą rozwiniętą technologią, możemy im nieraz tylko pozazdrościć!
Kiedy rzemieślnik-odtwórca pokazuje replikę i zaczyna opowiadać: „trzy pakiety stali poskładane razem, po siedemset warstw każdy, to skręcane tak, a to inaczej, bez młota elektrycznego, bez hydraulicznej prasy, na węglowej kuźni (…) o tu pani popatrzy: półtora kilometra nici, osiemnaście wzorków na zmianę, czterysta ustawień tabliczek i każde daje tylko milimetr, a pas ma dwa i pół metra, a ta blaszka naprawdę ma pół milimetra, okręcona na jedwabnej nici…”. Nagle otwierają się oczy, pada pytanie: „Ale jak to tak? Tysiąc lat temu? Ręcznie? Bez maszyn?”. I gdzieś pomalutku kiełkuje szacunek dla pracy, umiejętności ludzi, którzy tworzyli arcydzieła – miecz z Sutton Hoo, krajka ze Snartemo, łódź z Gokstad…
Jeśli moja praca zawiera w sobie element misji, to chyba właśnie takiej: w świecie ukształtowanym przez technologiczne ułatwienia budzenie szacunku do talentu, determinacji i pracy ludzi, którzy tych ułatwień nie mieli, a mimo to tworzyli przedmioty budzące podziw trwałością, funkcjonalnością, pięknem. Przypominanie, że to, czym dziś dysponujemy, zawdzięczamy naszym przodkom – wynalazcom, rzemieślnikom i artystom.
Wiem, jak bliskie są ci również liczne festiwale Słowian i wikingów oraz te prezentujące dawne rzemiosło. Na przestrzeni lat można zaobserwować coraz więcej osób tęskniących za bliskością natury, których przyciąga energia takich miejsc. Czy któryś z festiwali szczególnie zapadł ci w pamięć?
Festiwale historyczne i warsztaty edukacyjne to nie tylko wikingowie i Słowianie. W Polsce działa obecnie bardzo wiele grup zajmujących się rekonstrukcją przeróżnych kultur z bardzo wielu epok – i to naprawdę na wysokim poziomie! Poszczególne festiwale historyczne mają swoją specyfikę i niepowtarzalny klimat, a co ważne – na każdym spotkamy fantastycznych ludzi, prawdziwych pasjonatów o ogromnej wiedzy. Póki sama tego nie doświadczyłam, nie wiedziałam, jak ciekawe mogą być opowieści o roślinnych barwnikach, sekretach warzenia piwa czy obrzędach koniecznych do prawidłowego wykonania szamańskiego bębna – można słuchać ich godzinami!
Gdybym naprawdę musiała wybrać, wskazałabym dwa miejsca – Wolin i Cedynię.
Wolin działa na wyobraźnie niejako dwutorowo: z jednej strony, kiedy trafiamy na wzgórza z kurhanami i miejsce po dawnej osadzie, na tablice wskazujące na dawny port i na kamienie runiczne człowiek uświadamia sobie, że ta cała historia rozgrywała się naprawdę i właśnie tutaj. Że Słowianie i wikingowie to nie stwory z komiksu, ale prawdziwi ludzie, którzy tu żyli, łowili ryby, pracowali w warsztatach, walczyli i handlowali. Ślady po ich działalności – ułamki naczyń, narzędzia, monety – zostały w ziemi, pod naszymi stopami. Potem przez ścieżkę wytoczoną w trzcinach człowiek wędruje w stronę pieczołowicie postawionego skansenu, a tam otaczają go setki ludzi w strojach sprzed wieków. Kobiety z koszykami pełnymi kłębków wełny czy dzieci w koszulinach do ziemi. Kowal poprawia świeżo wykute gwoździe. Jacyś muzykanci zaczynają grać, ktoś tańczy, ktoś inny się przyłącza i po chwili wszyscy wokół się bawią. Wielki wojownik w kolczudze, z hełmem pod pachą, targuje się o cenę miecza. Zaczyna się druga część magii: prawdziwy wehikuł czasu. Polecam.
Drugie miejsce leży na krawędzi Pojezierza Myśliborskiego – cudownej krainy urzekającej pięknem przyrody, spokojem i dostojną przeszłością – trudno mi było w to uwierzyć, ale niemal większość okolicznych wiosek, dwa domy na krzyż, ma zabytkowe kościółki. Nie, nawet nie gotyckie. Romańskie, kamienne. Sam festiwal (czerwcowy, z okazji taktycznego zwycięstwa Mieszka I) jest niezwykle kameralny, ale ma klimat oddalonego od reszty świata leśnego obozowiska. Nie wielkie handlowe emporium jak Wolin, ale właśnie mała, leśna osada – jak większość ludzkich siedzib w tamtym czasie. Posadowiona w harmonii z przyrodą, respektująca prawa natury, równocześnie korzystająca z jej skarbów w sposób pomysłowy i efektywny. Pomieszkanie tam przez chwilę bardzo ładuje duchowe akumulatory.
Większość z nas zmuszona jest funkcjonować w świecie, który przepełniony jest wszechobecnym konsumpcjonizmem, pogonią za lepszym jutrem, nie oglądając się chociażby na krzywdę zwierząt. Czy możesz pokrótce opowiedzieć historię twojej wyjątkowej suczki Dafy?
Przyszłość, zbudowana na krzywdzie zwierząt i ogólnie przyrody, nie będzie lepsza. Prawdopodobnie nie będzie jej wcale. Czasem, żeby uniknąć katastrofy w mikroskali, wystarczy nie ścinać drzewa, nie wypalać łąki, na drodze ominąć jeża, wystawić wodę dla ptaków. A decyzje o pojawieniu się zwierzaka w domu podejmować z pełną świadomością jego potrzeb i moralną odpowiedzialnością za jego los. Trzeba być ostatnim sadystycznym draniem, bez sumienia, żeby zwierzę dręczyć, głodzić, zmuszać do rozmnażania się bez opamiętania dla zysku, a ostatecznie pozbyć się – utopić, przykuć do drzewa, może „tylko” wyrzucić z auta daleko od domu. Dafa przetrwała zapewne różne fazy ludzkiego okrucieństwa – na ulicę trafiła z przerażeniem w oczach, szczeniakami w brzuchu i bliznami na całym wychudzonym ciele. Ze schroniska wyciągnęły ją panie z fundacji. Dzięki nim urodziła i odkarmiła w spokoju maluszki, którym panie szybko znalazły odpowiedzialne domy. A Dafa trafiła do mnie. Szybko okazało się, że jest to prawdziwa Psia Dama – niezwykle spokojna i zrównoważona, bardzo inteligentna i pełna psiej radości życia, choć przez jakiś czas traumy z przeszłości dawały o sobie znać – zastygała przerażona na konkretne kombinacje sygnałów (kij/laska, biała płachta, nagły hałas). Po uporaniu się z różnymi zdrowotnymi dolegliwościami zaczęła poznawać szerokie grono znajomych na dwóch i czterech łapach (według niej ludzie są wow, koty są wow, psy – prawie wszystkie – są wow, ptaki są wow, wiewiórki nie są wow!). Obserwowanie Dafy to prawdziwa przyjemność – jak zmienia się wyraz jej pyszczka zależnie od nastroju, jak wręcz widać błysk zrozumienia, kiedy tłumaczy sobie „z ludzkiego na psie”, czego się od niej oczekuje i w jak rozbudowane relacje potrafi wchodzić z innymi psami. Samo psie powitanie to cała ceremonia, i dopiero Dafa mi pokazała, jak bardzo może być ono skomplikowane i wymowne! Nie szczeka, chyba że przez sen. Spać lubi bardzo. Jeść lubi jeszcze bardziej. To jednocześnie zwykły, jak i najniezwyklejszy pies.
Czy masz jakiś wymarzony projekt, nad którym chciałabyś pracować lub stać się jego częścią?
Z całą pewnością chciałabym móc poświęcić więcej czasu na pracę nad krajkami z epoki żelaza – zarówno celtyckimi, jak i fińskimi, dużo późniejszymi. W pracach naukowych, a nawet popularnonaukowych filmach podkreśla się niezwykły kunszt ówczesnych rzemieślników i rzeczywiście „żelazne” krajki są bardzo zaawansowane technicznie i mają przebogate wzornictwo; wełniana przędza, z której zostały utkane, jest najwyższej jakości, a kolory niejednokrotnie zachowały się do dziś!
Dziękujemy, że podzieliłaś się z nami przemyśleniami dotyczącymi twojej twórczości.
Recent Comments